poniedziałek, 11 czerwca 2012

To nie tak miało być

Fot. Arek Suszek




Znacie to? Jutro się za to zabiorę, zrobię plan i znajdę czas tylko dla siebie. Plan przygotowany, wypełniam go punkt po punkcie i nagle coś się wydarza, albo właśnie nie wydarza się nic i zamieram. Euforia i entuzjazm, które unosiły mnie ponad ziemię ustępują miejsca lękowi, wstydowi, niepokojowi i zniechęceniu. Poczucie wszechmocy, które jeszcze przed chwilą rozgrzewało mnie od środka jak pierwsze wiosenne słońce, które sprawiało, że uśmiechałam się do wszystkich ludzi i przepuszczałam w kolejce wszystkie staruszki, zmieniło się w niemoc, chaotyczne próby powrotu na dobry tor.

Próbuję, ale może nie ma w tym pasji? Boję się, że nie będę wystarczająco dobra? A może właśnie boję się, że mi się coś spektakularnie uda? Pogubiona wśród sprzecznych emocji i niestabilnego poczucia własnej wartości czy też przekonania o własnej sile wątpię w siebie.  Zacinam się i nie robię postępów. Albo robię je za wolno. Albo zmieniam kierunek. Wycofuję się z obawy przed krytyką. Przekładanie, odkładanie, odwracanie uwagi, kierowanie energii nie tam gdzie trzeba. A ile się muszę naładować żeby wystarczyło energii na to spalanie się. Ile muszę się sama przed sobą natłumaczyć żeby uwiarygodnić bezcelowe działania, nie przynoszące satysfakcji i radości.

Zadaję sobie setki podkopujących moją wiarę w siebie pytań, jak wewnętrzny krytyk na wszelki wypadek punktuję sobie wszystkie słabości, zwracając szczególną uwagę na zakorzenione kompleksy i pewnie wyniesione z dzieciństwa zahamowania. Z największą rzetelnością prowadzę w pamięci rejestr wpadek, powtarzanych schematów, błędów, wstydliwych momentów niewiedzy czy niemocy. I gdy tylko poczuję, że coś może mi się udać, albo że ktoś naprawdę docenia to co robię, to sobie przypominam sytuacje, w których tak nie było. Jakby były usprawiedliwieniem moich ewentualnych przyszłych niepowodzeń, takim zabezpieczeniem na wypadek. Skazana na niemożliwość osiągnięcia ideału nieskończonej doskonałości, którą gdzieś tam obrałam za cel, obwiniam się i oskarżam.

A to znacie? Wygórowane oczekiwania, które się mijają z rzeczywistością. Wielopoziomowe projekcje, które zniekształcają świat i tworzą jego wypaczony obraz. Nieprzyjemne napięcie w oczekiwaniu na COŚ, co okazuje się być czymś zupełnie innym. I wtedy przychodzi demotywacja, dezaktywacja, złość i żal. Miała być słoneczna sesja z flirtowaniem i zmysłowym obracaniem w ustach zmrożonego w lód połączenia arbuza, truskawek i porzeczkowej Finlandii, a było pochmurne i duszne silenie się na uśmiech i nie mające nic wspólnego ze zmysłowością oblizywanie arbuzowej pulpy. Zasmucona kończącym się długim weekendem i zestresowana bezustannie biegającym wokół dzikim dwulatkiem nie umiałam odnaleźć w sobie luzu, który jest do zdjęć niezbędny. I kiedy spojrzałam na pierwsze ujęcia, zobaczyłam tam spiętą trzydziestosześciolatkę, która sili się na frywolny seksapil dwudziestki. Pękłam, popłakałam się i odreagowałam. Wystarczyło obśmiać rozmazane oczy, wymazać białą bluzkę resztkami cieknącego różowego sorbetu i rodzinnie przeturlać się po zasypanej klockami lego podłodze… Zdjęć nie dokończyliśmy, ale uratowaliśmy dzień i wspomnienia Wiktora :)

PS A to przepis na mocne arbuzowe lizaki (6 pojemników):

1/4 średniego arbuza
10 truskawek
3-4 łyżki cukru
wódka według uznania (lub niealkoholowo sok pomarańczowy)
opcjonalnie kilka listków świeżej mięty

W blenderze na gładko zmiksować owoce, cukier i wódkę. Dodać miętę i jeszcze chwilę pomiksować żeby się połączyły.  Wlać do foremek i mrozić co najmniej kilka godzin, najlepiej całą noc. Żeby wyciągnąć z foremek, wystarczy zanurzyć foremki w ciepłej wodzie na kilka sekund. Podgryzać i oblizywać od razu!


Fot. Arek Suszek


Best Blogger Tips

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz