poniedziałek, 5 sierpnia 2013

O stylu podróżowania

Wczoraj odebraliśmy Wiktora do Dziadków. Blisko dwa tygodnie byliśmy sami, próbując odtworzyć nieco nasze życie sprzed czasów odpowiedzialnego rodzicielstwa i zaplanowanego z kilkutygodniowym wyprzedzeniem kalendarza. Spontanicznie oddawaliśmy się zwoływanym tego samego dnia spotkaniom z przyjaciółmi i piliśmy nie martwiąc się czy przynajmniej jedno z nas jest trzeźwe. Powolnie wstawaliśmy z łóżka i nie jedliśmy obiadów. Oglądaliśmy filmy, popalaliśmy fajki (to ja) i przysypialiśmy na telewizji (to Arek). Dużo rozmawialiśmy o świecie i mało o naszej podróży. Dziwne nieco. Tak jakby, podjąwszy już tę decyzję, chcielibyśmy na trochę o niej zapomnieć i oddalić sygnalizujące masywne reisefieber połączenie niepokoju i ekscytacji, które niechybnie ku nam zawitało. A podróż tuż tuż.

W przedostatniej weekendowej Wyborczej jest artykuł Pawła Cywińskiego o wędrujących powoli ku wyginięciu romantycznych backpackersach, ucieleśniających ideały wolności i niezależności „dzieciach hipisów i wnuczętach Herodota”. To też artykuł o kłopotach przewodników Lonely Planet, które ma zazwyczaj każdy podróżujący samodzielnie zdobywca świata. O ich historii i „obietnicy marki”, której uwierzyły miliony. Autor słusznie zauważa, że dzisiaj backpackersi często nieświadomie stali się klientami sektora turystycznego, od którego chcieli się jak najdalej trzymać; odrzucając korporacyjny styl życia i za najważniejsze stawiając wolność i niezależność, korzystają w podróży z przewodników stworzonych przez prawdziwą wydawniczą machinę…

Filozofia przyświecająca idei przewodników “Lonely Planet” charakteryzuje najbardziej pożądany podróżniczy styl życia ostatnich lat - autentyczne poszukiwanie prawdziwych światów, z dala od utartych szlaków i sieciowych hoteli, pełne szacunku i chęci poznania mieszkańców odwiedzanego kraju, ich kultury i tradycji. Podróżowanie nie jako wypoczynek, lecz szkoła życia, najlepsza edukacja. Piękne to w swym założeniu.

Ale wiele się zmieniło. Wesołe kolorowe hostele pełne skandynawskich długobrodych wiecznych studentów i serwujące najodważniejsze lokalne dania zazwyczaj nieco szemrane restauracje, tak barwnie opisywane w przewodnikach Lonely Planet stały się modne, oblegane i „z offu stały się mainstreamem”.  I tak oto na przykład przedzierając się przez pełne natarczywych sprzedawców stragany z biżuterią na suku w Marrakeszu mamy tylko jeden cel: za wąsatym sprzedawcą inkrustowanych cukiernic skręcić w lewo i po przejściu 29 kroków stanąć przed ukrytymi za zasłoną z  rozłożystych liści bananowca drzwiami do restauracji serwującej najlepszy na świecie tajine. Wchodzimy i … z dużym prawdopodobieństwem znamy tam połowę gości. Wcześniej zwiedzali z nami grobowce Saadytów, a jutro z całą pewnością zobaczymy ich w urokliwej herbaciarni niedaleko ogrodów Majorelle…

„Rzadko uczęszczane trasy” przy popularności przewodników Lonely Planet nie miały szans takimi pozostać. Ale te przewodniki są i tak chyba najlepsze. I z całą pewnością będziemy z nich korzystać, bo nigdy nas do tej pory nie zawiodły. Szczęśliwie nie mamy ambicji całkowitego odcięcia się od europejskich korzeni i odnalezienia własnej drogi w nieodkrytych i nietkniętych częściach świata, więc mogę nawet iść za tłumem.  Z aparatami, laptopami, ipadami i phone’ami i tak nie będziemy wyglądać najbardziej low-cost, więc po co się oszukiwać? Ale -  jako, że mieszka we mnie taka tycia tycia hipiska, a Arek ma zadatki na długobrodego skandynawskiego studenta, to jedziemy w świat z plecakami właśnie. I w takim też stylu nie wiemy za bardzo gdzie nas oczy poniosą :)

Nie należymy do tych, którzy muszą mieć z góry zaplanowane co i kiedy będą robić. Szczególnie, że bardziej doświadczeni podróżujący rodzice zazwyczaj podkreślają, że przy dziecku trzeba być elastycznym i planować ze świadomością nieuchronności zmian. No i że trzeba zwolnić. Przestawić się ze zwiedzania i zaliczania na przebywanie, pomieszkiwanie i powolny rozruch w każdym nowym miejscu. Co za szczęście, że akurat nie będzie to dla nas żadne wyrzeczenie, bo właśnie tak najbardziej lubimy podróżować. Tydzień, a może miesiąc tam gdzie nam się spodoba, może w San Francisco albo Sydney? (teraz chwila, w której możecie nas trochę ponienawidzić).

Naszą podróż zaczynamy od Ameryki Północnej. Lądujemy w Miami i przez prawie tydzień przygrzewamy się na South Beach, pojąc Wiktora wodą kokosową prosto z kokosa i testując jego ulubione pływackie okulary. No i planując dalszą część pobytu. Everglades, Przylądek Canaveral, Disneyworld (a jak, z dzieckiem jedziemy).. Potem wiele znaków zapytania i możliwych do wyboru opcji. Chicago, bo tam mieszka moja ulubiona kuzynka. Vancouver, bo tam mieszka mój ukochany brat (który jeszcze kilka tygodni temu planował życie w Portland, więc kto wie czy na pewno będzie we wrześniu tam gdzie jest teraz?). chcemy zobaczyć Kalifornię, kilka parków narodowych, przejechać się koleją wzdłuż wybrzeża i odbyć prawdziwie daleką road trip USA. W takich odcinkach, na jakie nam Wiktor pozwoli :)

Na razie przygotowuję się do tego pierwszego amerykańskiego etapu w swój ulubiony sposób. Czytając dziejące się w Ameryce powieści i wyszukując piosenki na podróżniczą składankę (mniammamamix Road Trip USA prawie gotowy).  I chociaż moje wyobrażenia takiej trasy krążą czasem nierealnie w klimacie teledysku "Ride" Lany del Rey, a Arek nastawia się na podróż wybrzeżem błękitnym mustangiem shelby cobra z odkrytym dachem (yeah, right), to będzie to raczej podroż rodziny Griswaldów…

P.S. Jeżeli macie do polecenia jakieś książki najlepiej w klimacie amerykańskiego południa i zachodu, to koniecznie podrzućcie mi tytuły. Aktualnie pochłaniam. Nawet po latach ponownie „Buszującego w zbożu”…



Zdjęcie po lewej TU, po prawej TU

Best Blogger Tips

1 komentarz:

  1. "to będzie to raczej podroż rodziny Griswaldów…" :D oby nie!

    OdpowiedzUsuń