![]() |
Fot. Cecilia Paredes |
Wisława Szymborska nie była moją ulubioną poetką, nie znałam wielu jej wierszy, ale było kilka, które czytałam z tak wielkimi emocjami jakbym je sama napisała. Jakby Szymborska pisała je znając moje skrywane, albo nawet nieuświadamiane czasem emocje, które wywoływały we mnie lęk, wstyd, żal, niezrozumienie samej siebie, potworne przeczucie niezmierzonego braku niewiadomo czego, wiecznie powtarzalnego błędu i niekończących się rozterek.
Tak dobrze pamiętam dotkliwy czas, kiedy kilka lat temu zawładnęły mną wątpliwości i obawy dotyczące wszystkiego w moim życiu. Pracy, przyjaciół, małżeństwa. Zakradały się do mnie straszne oskarżenia stawiane przez moją zagubioną duszę. Wielkie poczucie bezradności i braku wpływu na swoje życie. W moim odczuciu w każdej sferze poległam. W mojej wyobraźni wszystko było groteskowo fatalne, bez możliwości zmiany na lepsze. Jednak dzięki doskonale wyćwiczonym „mechanizmom maskującym” mało kto domyślał się co we mnie siedzi, tylko bardzo przenikliwi i mi najbliżsi widzieli jak męczę się z uporczywymi, nerwowymi dusznościami i przygasam kiedy nikt nie patrzy i nie muszę udawać, że jestem szczęśliwa, radosna, beztroska. Nigdzie nie czułam się adekwatna, z nikim nie czułam się kompletna, a najbliższa osoba w moim życiu wydawała się być najbardziej odległa. Odległa, a jednak za blisko, żeby mu się śnić…
Dojrzewanie do pełni siebie jest procesem, który trwa w sposób nieoczywisty, nieodgadniony. Ja, mając trzydzieści i trochę lat poczułam, że jestem na zupełnych rozstajach. Podobno kiedy nie wiemy, którą drogą pójść, to właśnie zaczęliśmy naszą prawdziwą podróż. Moja była (i ciągle jest) fascynująca, jednocześnie straszna i piękna, a ten wiersz Wisławy Szymborskiej wiele dla mnie znaczy. Dziękuję jej za niego.
Wisława Szymborska
Jestem za blisko
Jestem za blisko, żeby mu się śnić.
Nie fruwam nad nim, nie uciekam mu
pod korzeniami drzew. Jestem za blisko.
Nie moim głosem śpiewa ryba w sieci.
Nie z mego palca toczy się pierścionek.
Jestem za blisko. Wielki dom się pali
beze mnie wołającej ratunku. Za blisko,
żeby na moim włosie dzwonił dzwon.
Za blisko, żebym mogła wejść jak gość,
przed którym rozsuwają się ściany.
Już nigdy po raz drugi nie umrę tak lekko,
tak bardzo poza ciałem, tak bezwiednie,
jak niegdyś w jego śnie. Jestem za blisko,
za blisko. Słyszę syk
i widzę połyskliwą łuskę tego słowa,
znieruchomiała w objęciu. On śpi,
w tej chwili dostępniejszy widzianej raz w życiu
kasjerce wędrownego cyrku z jednym lwem
niż mnie leżącej obok.
Teraz to dla niej rośnie w nim dolina
rudolistna, zamknięta ośnieżona górą
w lazurowym powietrzu. Ja jestem za blisko,
żeby mu z nieba spaść. Mój krzyk
mógłby go tylko zbudzić. Biedna,
ograniczona do własnej postaci,
a byłam brzozą, a byłam jaszczurką,
a wychodziłam z czasów i atłasów
mieniąc się kolorami skór. A miałam
łaskę znikania sprzed zdumionych oczu,
co jest bogactwem bogactw. Jestem blisko,
za blisko, żeby mu się śnić.
Wysuwam ramię spod głowy śpiącego,
zdrętwiałe, pełne wyrojonych szpilek.
Na czubku każdej z nich, do przeliczenia,
strąceni siedli anieli.

Piękne:-)
OdpowiedzUsuńDziękuję!
Usuń