Drodzy czytelnicy, ponieważ podróż, w którą wybrałam się razem z moim mężem i synem to nasza wspólna rodzinna sprawa, na czas tej podróży będziemy prowadzić nowego bloga, który znajdziecie na:
www.fivestartent.wordpress.com
Five star tent czyli pięciogwiazdkowy namiot to określenie, które doskonale oddaje charakter naszej podróży i istotę naszego podejścia do życia. Kryje się za nim towarzyszące nam od dawna rozdarcie – pomiędzy życiem w nazwijmy to luksusie, a dzikością i prostotą, bez zbędnych ozdobników i symboli statusu. Z powracającymi rozterkami tego typu borykamy się już od dawna… Raz wydając zaoszczędzone pieniądze na benzynę do lubiącego ją pochłaniać żarłocznie Jaguara, innym razem na ser morbiere z popiołem i “rioszkę”… Nasze mieszkanie cechuje nieustający studencki klimat, mocno wymaga odświeżenia i inwestycji, ale obklejanie lodówki inspirującymi wycinkami z gazet i okazjonalne kwiaty z ulubionej kwiaciarni w Leclercu wciąż mi to rekompensują i dają wiele radości. W mojej szafie ażurowe sandałki Valentino z obcasem w kształcie łodygi egzotycznego kwiatu leżą obok wysłużonych trampek, a luksusowy krem stosuję na twarz wymiennie z przypadkowo odkrytym w szafce balsamem do ciała… Pięciogwiazdkowy namiot to wolność i możliwość decydowania o swoim życiu, nieprzywiązywanie się do luksusów, ale i korzystanie z nich kiedy okoliczności sprzyjają. To umiejętne łączenie przyjemności za pieniądze i za darmo.
Zapraszam!
czwartek, 12 września 2013
poniedziałek, 5 sierpnia 2013
O stylu podróżowania
Wczoraj odebraliśmy Wiktora do Dziadków. Blisko dwa tygodnie byliśmy sami, próbując odtworzyć nieco nasze życie sprzed czasów odpowiedzialnego rodzicielstwa i zaplanowanego z kilkutygodniowym wyprzedzeniem kalendarza. Spontanicznie oddawaliśmy się zwoływanym tego samego dnia spotkaniom z przyjaciółmi i piliśmy nie martwiąc się czy przynajmniej jedno z nas jest trzeźwe. Powolnie wstawaliśmy z łóżka i nie jedliśmy obiadów. Oglądaliśmy filmy, popalaliśmy fajki (to ja) i przysypialiśmy na telewizji (to Arek). Dużo rozmawialiśmy o świecie i mało o naszej podróży. Dziwne nieco. Tak jakby, podjąwszy już tę decyzję, chcielibyśmy na trochę o niej zapomnieć i oddalić sygnalizujące masywne reisefieber połączenie niepokoju i ekscytacji, które niechybnie ku nam zawitało. A podróż tuż tuż.
W przedostatniej weekendowej Wyborczej jest artykuł Pawła Cywińskiego o wędrujących powoli ku wyginięciu romantycznych backpackersach, ucieleśniających ideały wolności i niezależności „dzieciach hipisów i wnuczętach Herodota”. To też artykuł o kłopotach przewodników Lonely Planet, które ma zazwyczaj każdy podróżujący samodzielnie zdobywca świata. O ich historii i „obietnicy marki”, której uwierzyły miliony. Autor słusznie zauważa, że dzisiaj backpackersi często nieświadomie stali się klientami sektora turystycznego, od którego chcieli się jak najdalej trzymać; odrzucając korporacyjny styl życia i za najważniejsze stawiając wolność i niezależność, korzystają w podróży z przewodników stworzonych przez prawdziwą wydawniczą machinę…
Filozofia przyświecająca idei przewodników “Lonely Planet” charakteryzuje najbardziej pożądany podróżniczy styl życia ostatnich lat - autentyczne poszukiwanie prawdziwych światów, z dala od utartych szlaków i sieciowych hoteli, pełne szacunku i chęci poznania mieszkańców odwiedzanego kraju, ich kultury i tradycji. Podróżowanie nie jako wypoczynek, lecz szkoła życia, najlepsza edukacja. Piękne to w swym założeniu.
Ale wiele się zmieniło. Wesołe kolorowe hostele pełne skandynawskich długobrodych wiecznych studentów i serwujące najodważniejsze lokalne dania zazwyczaj nieco szemrane restauracje, tak barwnie opisywane w przewodnikach Lonely Planet stały się modne, oblegane i „z offu stały się mainstreamem”. I tak oto na przykład przedzierając się przez pełne natarczywych sprzedawców stragany z biżuterią na suku w Marrakeszu mamy tylko jeden cel: za wąsatym sprzedawcą inkrustowanych cukiernic skręcić w lewo i po przejściu 29 kroków stanąć przed ukrytymi za zasłoną z rozłożystych liści bananowca drzwiami do restauracji serwującej najlepszy na świecie tajine. Wchodzimy i … z dużym prawdopodobieństwem znamy tam połowę gości. Wcześniej zwiedzali z nami grobowce Saadytów, a jutro z całą pewnością zobaczymy ich w urokliwej herbaciarni niedaleko ogrodów Majorelle…
„Rzadko uczęszczane trasy” przy popularności przewodników Lonely Planet nie miały szans takimi pozostać. Ale te przewodniki są i tak chyba najlepsze. I z całą pewnością będziemy z nich korzystać, bo nigdy nas do tej pory nie zawiodły. Szczęśliwie nie mamy ambicji całkowitego odcięcia się od europejskich korzeni i odnalezienia własnej drogi w nieodkrytych i nietkniętych częściach świata, więc mogę nawet iść za tłumem. Z aparatami, laptopami, ipadami i phone’ami i tak nie będziemy wyglądać najbardziej low-cost, więc po co się oszukiwać? Ale - jako, że mieszka we mnie taka tycia tycia hipiska, a Arek ma zadatki na długobrodego skandynawskiego studenta, to jedziemy w świat z plecakami właśnie. I w takim też stylu nie wiemy za bardzo gdzie nas oczy poniosą :)
Nie należymy do tych, którzy muszą mieć z góry zaplanowane co i kiedy będą robić. Szczególnie, że bardziej doświadczeni podróżujący rodzice zazwyczaj podkreślają, że przy dziecku trzeba być elastycznym i planować ze świadomością nieuchronności zmian. No i że trzeba zwolnić. Przestawić się ze zwiedzania i zaliczania na przebywanie, pomieszkiwanie i powolny rozruch w każdym nowym miejscu. Co za szczęście, że akurat nie będzie to dla nas żadne wyrzeczenie, bo właśnie tak najbardziej lubimy podróżować. Tydzień, a może miesiąc tam gdzie nam się spodoba, może w San Francisco albo Sydney? (teraz chwila, w której możecie nas trochę ponienawidzić).
Naszą podróż zaczynamy od Ameryki Północnej. Lądujemy w Miami i przez prawie tydzień przygrzewamy się na South Beach, pojąc Wiktora wodą kokosową prosto z kokosa i testując jego ulubione pływackie okulary. No i planując dalszą część pobytu. Everglades, Przylądek Canaveral, Disneyworld (a jak, z dzieckiem jedziemy).. Potem wiele znaków zapytania i możliwych do wyboru opcji. Chicago, bo tam mieszka moja ulubiona kuzynka. Vancouver, bo tam mieszka mój ukochany brat (który jeszcze kilka tygodni temu planował życie w Portland, więc kto wie czy na pewno będzie we wrześniu tam gdzie jest teraz?). chcemy zobaczyć Kalifornię, kilka parków narodowych, przejechać się koleją wzdłuż wybrzeża i odbyć prawdziwie daleką road trip USA. W takich odcinkach, na jakie nam Wiktor pozwoli :)
Na razie przygotowuję się do tego pierwszego amerykańskiego etapu w swój ulubiony sposób. Czytając dziejące się w Ameryce powieści i wyszukując piosenki na podróżniczą składankę (mniammamamix Road Trip USA prawie gotowy). I chociaż moje wyobrażenia takiej trasy krążą czasem nierealnie w klimacie teledysku "Ride" Lany del Rey, a Arek nastawia się na podróż wybrzeżem błękitnym mustangiem shelby cobra z odkrytym dachem (yeah, right), to będzie to raczej podroż rodziny Griswaldów…
P.S. Jeżeli macie do polecenia jakieś książki najlepiej w klimacie amerykańskiego południa i zachodu, to koniecznie podrzućcie mi tytuły. Aktualnie pochłaniam. Nawet po latach ponownie „Buszującego w zbożu”…
W przedostatniej weekendowej Wyborczej jest artykuł Pawła Cywińskiego o wędrujących powoli ku wyginięciu romantycznych backpackersach, ucieleśniających ideały wolności i niezależności „dzieciach hipisów i wnuczętach Herodota”. To też artykuł o kłopotach przewodników Lonely Planet, które ma zazwyczaj każdy podróżujący samodzielnie zdobywca świata. O ich historii i „obietnicy marki”, której uwierzyły miliony. Autor słusznie zauważa, że dzisiaj backpackersi często nieświadomie stali się klientami sektora turystycznego, od którego chcieli się jak najdalej trzymać; odrzucając korporacyjny styl życia i za najważniejsze stawiając wolność i niezależność, korzystają w podróży z przewodników stworzonych przez prawdziwą wydawniczą machinę…
Filozofia przyświecająca idei przewodników “Lonely Planet” charakteryzuje najbardziej pożądany podróżniczy styl życia ostatnich lat - autentyczne poszukiwanie prawdziwych światów, z dala od utartych szlaków i sieciowych hoteli, pełne szacunku i chęci poznania mieszkańców odwiedzanego kraju, ich kultury i tradycji. Podróżowanie nie jako wypoczynek, lecz szkoła życia, najlepsza edukacja. Piękne to w swym założeniu.
Ale wiele się zmieniło. Wesołe kolorowe hostele pełne skandynawskich długobrodych wiecznych studentów i serwujące najodważniejsze lokalne dania zazwyczaj nieco szemrane restauracje, tak barwnie opisywane w przewodnikach Lonely Planet stały się modne, oblegane i „z offu stały się mainstreamem”. I tak oto na przykład przedzierając się przez pełne natarczywych sprzedawców stragany z biżuterią na suku w Marrakeszu mamy tylko jeden cel: za wąsatym sprzedawcą inkrustowanych cukiernic skręcić w lewo i po przejściu 29 kroków stanąć przed ukrytymi za zasłoną z rozłożystych liści bananowca drzwiami do restauracji serwującej najlepszy na świecie tajine. Wchodzimy i … z dużym prawdopodobieństwem znamy tam połowę gości. Wcześniej zwiedzali z nami grobowce Saadytów, a jutro z całą pewnością zobaczymy ich w urokliwej herbaciarni niedaleko ogrodów Majorelle…
„Rzadko uczęszczane trasy” przy popularności przewodników Lonely Planet nie miały szans takimi pozostać. Ale te przewodniki są i tak chyba najlepsze. I z całą pewnością będziemy z nich korzystać, bo nigdy nas do tej pory nie zawiodły. Szczęśliwie nie mamy ambicji całkowitego odcięcia się od europejskich korzeni i odnalezienia własnej drogi w nieodkrytych i nietkniętych częściach świata, więc mogę nawet iść za tłumem. Z aparatami, laptopami, ipadami i phone’ami i tak nie będziemy wyglądać najbardziej low-cost, więc po co się oszukiwać? Ale - jako, że mieszka we mnie taka tycia tycia hipiska, a Arek ma zadatki na długobrodego skandynawskiego studenta, to jedziemy w świat z plecakami właśnie. I w takim też stylu nie wiemy za bardzo gdzie nas oczy poniosą :)
Nie należymy do tych, którzy muszą mieć z góry zaplanowane co i kiedy będą robić. Szczególnie, że bardziej doświadczeni podróżujący rodzice zazwyczaj podkreślają, że przy dziecku trzeba być elastycznym i planować ze świadomością nieuchronności zmian. No i że trzeba zwolnić. Przestawić się ze zwiedzania i zaliczania na przebywanie, pomieszkiwanie i powolny rozruch w każdym nowym miejscu. Co za szczęście, że akurat nie będzie to dla nas żadne wyrzeczenie, bo właśnie tak najbardziej lubimy podróżować. Tydzień, a może miesiąc tam gdzie nam się spodoba, może w San Francisco albo Sydney? (teraz chwila, w której możecie nas trochę ponienawidzić).
Naszą podróż zaczynamy od Ameryki Północnej. Lądujemy w Miami i przez prawie tydzień przygrzewamy się na South Beach, pojąc Wiktora wodą kokosową prosto z kokosa i testując jego ulubione pływackie okulary. No i planując dalszą część pobytu. Everglades, Przylądek Canaveral, Disneyworld (a jak, z dzieckiem jedziemy).. Potem wiele znaków zapytania i możliwych do wyboru opcji. Chicago, bo tam mieszka moja ulubiona kuzynka. Vancouver, bo tam mieszka mój ukochany brat (który jeszcze kilka tygodni temu planował życie w Portland, więc kto wie czy na pewno będzie we wrześniu tam gdzie jest teraz?). chcemy zobaczyć Kalifornię, kilka parków narodowych, przejechać się koleją wzdłuż wybrzeża i odbyć prawdziwie daleką road trip USA. W takich odcinkach, na jakie nam Wiktor pozwoli :)
Na razie przygotowuję się do tego pierwszego amerykańskiego etapu w swój ulubiony sposób. Czytając dziejące się w Ameryce powieści i wyszukując piosenki na podróżniczą składankę (mniammamamix Road Trip USA prawie gotowy). I chociaż moje wyobrażenia takiej trasy krążą czasem nierealnie w klimacie teledysku "Ride" Lany del Rey, a Arek nastawia się na podróż wybrzeżem błękitnym mustangiem shelby cobra z odkrytym dachem (yeah, right), to będzie to raczej podroż rodziny Griswaldów…
P.S. Jeżeli macie do polecenia jakieś książki najlepiej w klimacie amerykańskiego południa i zachodu, to koniecznie podrzućcie mi tytuły. Aktualnie pochłaniam. Nawet po latach ponownie „Buszującego w zbożu”…
Zdjęcie po lewej TU, po prawej TU |
niedziela, 14 lipca 2013
Peace, love, sandy feet
Zdjęcia Wiktora: ja, pozostałe: Pinterest. |
Wiktor ma ostatnio wiele przebłysków trudnego charakterku i budzącej się nie bez bólu prawdziwej autonomii. Patrzę na niego i coraz mniej rozpoznaję moje słodkie maleństwo sprzed zaledwie pół roku. Oddala się ode mnie i jest jednocześnie coraz bliższy. Mniej jako mamusiny synek, bardziej jako ciekawy mały człowiek, którego chcę coraz lepiej poznać.
Podróż w jaką się wybieramy ma na celu nie tylko zobaczenie świata czy zaimponowanie znajomym (chociaż i na to liczymy :)). Jest po to, żebyśmy odkryli w pełni jakościowy czas wspólny, zbliżyli się do siebie, poznali lepiej i zaprzyjaźnili na całe życie. Na codzień nie mamy dla siebie tyle czasu, cierpliwości, zrozumienia czy poczucia humoru. Spieszymy się i wiecznie pospieszamy, goniąc za rzeczami i zobowiązaniami, które wydają się nam czasem ważniejsze niż uczucia i relacje.
Zbierając pył z dróg całego świata chcemy się dla kontrastu odświeżyć i odkurzyć zapomniane w życiu codziennym emocje. Zwalniając tempo i przyglądając się światu oczami naszego synka chcemy zastąpić zorganizowane zwiedzanie, rezerwę i nieufność ciekawością świata, otwartością i czystą, nieskrępowaną radością. Chcemy być bardziej jak dzieci, które bawią się bez pamięci, a kiedy są zmęczone, odpoczywają. Jedzą wtedy, kiedy są głodne. Cieszą się wszystkim, bez względu na to jak mało ekscytujące może się to wydać innym. Przyjmują swoje doświadczenia bez rozpamiętywania historii i martwienia się o przyszłość, bez ocen i etykiet, kierując bezwarunkową radością doświadczania życia.
Nasze dziecko szczęśliwie wciąż takie jest pomimo tego, że od zawsze go temperujemy i ustawiamy. Tak jak większość rodziców, jak tylko nauczył się mówić, kazaliśmy mu słuchać. Ledwo nauczył się biegać, ciągle słyszał STÓJ i STOP. Upominany gdy się za nami wlókł lub kiedy wybiegał zbyt daleko do przodu….
Cieszę się na tę podróż. Na wspólne spanie w jednym łóżku – przesuwając w czasie konieczność podjęcia bardziej drastycznych kroków, które zniechęcą Wiktora do wędrowania w nocy do naszej sypialni. I zanim sam odrzuci naszą bliskość jako dorastający i coraz bardziej autonomiczny młody mężczyzna. Cieszę się na tłumaczenie mu świata, którego sami do końca nie rozumiemy. Na wspólne zdziwienia i zaskoczenia.
Jednocześnie przeczuwam, że nie zawsze będzie lekko i pięknie, że damy sobie tak w kość, że będziemy niejednokrotnie żałować tej decyzji. Wiktor, swoim dopiero formującym się charakterem sprawi, że będziemy mieć dość tej tułaczki z dala od domu, wygodnego, poukładanego życia i wsparcia bliskich. Czy za rok napiszę tutaj, że było warto?
środa, 26 czerwca 2013
Wracam
Dawno mnie tu nie było, ale już jestem. I będę powracać, bo po kilku miesiącach zupełnie innych potrzeb, stanów i działań, znowu pisać chcę i mam o czym.
Te kilka miesięcy temu przyznałam się, że mamy z Arkiem dylemat - Jak żyć? Czy piąć się po korporacyjnej drabinie i konsekwentnie kierując swoją karierą dążyć do coraz większych pieniędzy i stanowisk, które pozwolą nam żyć w większym mieszkaniu, w lepszych ubraniach, z lepszymi perspektywami na dostatnią emeryturę? Czy rzucić wszystko i "z jedną parą japonek i oszczędnościami z rozbitej skarbonki wyruszyć w świat – bez planów i pracy. By pisać, opisywać, głowę otworzyć tylko na przeżywanie i tworzenie, bez obciążających ją myśli o rzeczach nieważnych. Robić to, co daje mi szczęście – być z moimi chłopakami, pisać i oglądać świat.” To nie było tylko takie sobie pisanie, ale prawdziwa walka z bardzo skrajnymi emocjami, lękiem przed wykroczeniem poza swoją strefę komfortu, przyzwyczajeniami, oceną innych. Wreszcie podjęliśmy decyzję i teraz, kiedy jest oficjalna, mogę zacząć się nią cieszyć (nie przestając się jednocześnie obawiać, wahać i denerwować).
We wrześniu wyruszamy w świat. Wracamy za 9 miesięcy. Zobaczymy co się urodzi, co zmieni, co polepszy, co zepsuje, co przerazi, co zachwyci. Trzymajcie kciuki. Będziemy nadawać na bieżąco, już wkrótce.
Te kilka miesięcy temu przyznałam się, że mamy z Arkiem dylemat - Jak żyć? Czy piąć się po korporacyjnej drabinie i konsekwentnie kierując swoją karierą dążyć do coraz większych pieniędzy i stanowisk, które pozwolą nam żyć w większym mieszkaniu, w lepszych ubraniach, z lepszymi perspektywami na dostatnią emeryturę? Czy rzucić wszystko i "z jedną parą japonek i oszczędnościami z rozbitej skarbonki wyruszyć w świat – bez planów i pracy. By pisać, opisywać, głowę otworzyć tylko na przeżywanie i tworzenie, bez obciążających ją myśli o rzeczach nieważnych. Robić to, co daje mi szczęście – być z moimi chłopakami, pisać i oglądać świat.” To nie było tylko takie sobie pisanie, ale prawdziwa walka z bardzo skrajnymi emocjami, lękiem przed wykroczeniem poza swoją strefę komfortu, przyzwyczajeniami, oceną innych. Wreszcie podjęliśmy decyzję i teraz, kiedy jest oficjalna, mogę zacząć się nią cieszyć (nie przestając się jednocześnie obawiać, wahać i denerwować).
We wrześniu wyruszamy w świat. Wracamy za 9 miesięcy. Zobaczymy co się urodzi, co zmieni, co polepszy, co zepsuje, co przerazi, co zachwyci. Trzymajcie kciuki. Będziemy nadawać na bieżąco, już wkrótce.
Zdjęcie Ewa Suszek, graffiti znalezione na poddawanemu rozbiórce budynku obok mojej pracy |
czwartek, 24 stycznia 2013
Mhm?
A kiedy przyjdzie godzina rozstania,
Popatrzmy sobie w oczy długo, długo
I bez jednego słowa pożegnania
Idźmy - ja w jedną stronę, a ty w drugą.
(…)
A kiedy przyjdzie godzina spotkania,
Może w nas pamięć dawnych chwil poruszy
I bez jednego słowa powitania
Popatrzym sobie aż w samo dno duszy...
Tadeusz Żeleński-Boy
Czy to ten wiek? A może ta pora roku? A może ten nowy rok przywlekł ze sobą jakieś złowieszcze wiatry, które wdmuchują w głowy tak wielu bliskich mi osób myśli o odejściu od męża, wyprowadzeniu się od wieloletniego partnera, ojca dzieci, przyjaciela, który kiedyś był kochankiem i tak dalej i tak dalej?
Pisałam już tutaj o swoich własnych doświadczeniach, nigdy nie ukrywałam tego, że w moim związku bywało bardzo słabo, że był czas kiedy łączyła nas tylko cieniutka niteczka nastoletnich wspomnień i wyryte w pamięci wszystkie odcinki Friends. Nie próbowałam koloryzować rozczulającej mnie teraz żałości moich rozterek kiedy chciałam odejść i spróbować kogoś i czegoś innego; wolna od zobowiązań związku, który przez swój nietypowy jak na nasz wiek czas trwania stał się rzadkim okazem pod ochroną. Dzisiaj kiedy słyszę zdziwione „Ile lat jesteście razem??” to z dumą potwierdzam, że to nie jest przejęzyczenie, ale jeszcze 5 lat temu uważałam, że to dziwaczne, a nawet wstydliwe. W tym roku minie 20 lat od kiedy jestem razem. Połączyliśmy się w parę jako prawie dzieci, zafascynowani sobą we właściwy nastolatkom erotyczno-zabawowy sposób, potem pokochaliśmy miłością, która od tego czasu ewoluowała w najróżniejszych kierunkach. Zmieniała się, rosła i malała. Bywałam zrozpaczona i zdesperowana, gotowa odejść albo go wyrzucić. A jednak jesteśmy razem. Szczęśliwi.
W rozmowach z zagubionymi przyjaciółkami, koleżankami, czasem tylko znajomymi, zawsze intensywnie wsłuchuję się w ich dylematy próbując rozszyfrować czy noszą znamiona moich rozterek sprzed kilku lat. Dzisiaj wiem, że gdybym odeszła od Arka, w moim życiu nie tylko nie zdarzyłby się Wiktor, ale też ja nie miałabym dzisiaj tej siły, którą dało mi poradzenie sobie z własną „życiową dupą”, w której wydawało mi się, że byłam. W rozmowach nie próbuję dawać rad, chociaż jak terapeuta zadaję dużo pytań licząc, że pomogę im znaleźć odpowiedź, że widmo wypowiedzianych na głos strasznych konsekwencji jakiejkolwiek decyzji, którą podejmą podsunie im tę właściwą, tę której pragnie ich serce. Bo wierzę, że podświadomie wiedzą, co robić. Niektóre odejdą na pewno i jeżeli jeszcze tego nie zrobiły, to dlatego, że strach przed niepewną przyszłością i bolesna świadomość tego, że ratując siebie skrzywdzą (choćby tylko chwilowo i powierzchownie) kogoś kogo kochały, a może nawet wciąż kochają, powstrzymuje je przed zrobieniem kroku, przed straszną rozmową, która przyniesie łzy, przekleństwa i problemy z podziałem zgromadzonych mebli i samochodów. Ale ta chwila przyjdzie. Niektóre nie odejdą ze względu na dobro dzieci, które wprawdzie nie zobaczą już jak rodzice przytulają się do siebie podczas spaceru, ale też nie będą mieć dwóch identycznie umeblowanych pokoi w dwóch zupełnie innych domach. Niektóre nie odejdą, bo tak naprawdę tego nie chcą, tylko tak im się wydaje.
„Boję się bardzo. I to właśnie nie zmiany, raczej tego, że czegoś nie zmienię. I nie chodzi mi tu o zmianę Ciebie na kogoś innego. Nie ma innej osoby, do której chciałabym odejść, z którą chciałabym spędzić życie. X pojawił się jakbym go sobie zamówiła, żeby był tą iskrą, inspiracją, ekscytacją. Tym wszystkim, czego mi brakuje między nami. Ale nie był tym wszystkim najważniejszym czym Ty jesteś”
Ja „chciałam chcieć” odejść, bo fakt, że jestem z Arkiem tak długo, przerażał mnie i chciałam się przekonać czy bez niego też jestem sobą, czy może kimś innym? Chciałam odejść na siłę, bo nie chciało mi się wierzyć, że trafiłam za pierwszym razem. Odsunęłam się od niego, wplątałam się w inną relację, w której było jednocześnie pięknie, czarno, ekscytująco i beznadziejnie. Zakończyłam to, zaleczyłam najgorsze obrażenia i wróciłam. Wolna i pewna, że mogę mieć autonomię w związku, w którym jestem już dłużej niż nie jestem… Nie wiem jak ułożą się losy tych cudownie pragnących szczęścia i prawdy kobiet (i jednego bardzo drogiego mi mężczyzny), ale chcę wierzyć, że będą słuchać siebie, trafnie rozpoznawać swoje lęki i nazywać swoje pragnienia, poszukiwać, ryzykować, sięgać po to, co im najdroższe. Nie na siłę, bez pośpiechu. Chcę wierzyć, że żyjąc szczerze i odważnie uda im się zachować autentyczność w relacjach nawet z tymi, których ostatecznie zostawią. Bo przecież nigdy nie wiadomo kto gdzie z kim na końcu, prawda?
Popatrzmy sobie w oczy długo, długo
I bez jednego słowa pożegnania
Idźmy - ja w jedną stronę, a ty w drugą.
(…)
A kiedy przyjdzie godzina spotkania,
Może w nas pamięć dawnych chwil poruszy
I bez jednego słowa powitania
Popatrzym sobie aż w samo dno duszy...
Tadeusz Żeleński-Boy
Fot. Anatol Knotek. http://www.anatol.cc/objects_en.html |
Pisałam już tutaj o swoich własnych doświadczeniach, nigdy nie ukrywałam tego, że w moim związku bywało bardzo słabo, że był czas kiedy łączyła nas tylko cieniutka niteczka nastoletnich wspomnień i wyryte w pamięci wszystkie odcinki Friends. Nie próbowałam koloryzować rozczulającej mnie teraz żałości moich rozterek kiedy chciałam odejść i spróbować kogoś i czegoś innego; wolna od zobowiązań związku, który przez swój nietypowy jak na nasz wiek czas trwania stał się rzadkim okazem pod ochroną. Dzisiaj kiedy słyszę zdziwione „Ile lat jesteście razem??” to z dumą potwierdzam, że to nie jest przejęzyczenie, ale jeszcze 5 lat temu uważałam, że to dziwaczne, a nawet wstydliwe. W tym roku minie 20 lat od kiedy jestem razem. Połączyliśmy się w parę jako prawie dzieci, zafascynowani sobą we właściwy nastolatkom erotyczno-zabawowy sposób, potem pokochaliśmy miłością, która od tego czasu ewoluowała w najróżniejszych kierunkach. Zmieniała się, rosła i malała. Bywałam zrozpaczona i zdesperowana, gotowa odejść albo go wyrzucić. A jednak jesteśmy razem. Szczęśliwi.
W rozmowach z zagubionymi przyjaciółkami, koleżankami, czasem tylko znajomymi, zawsze intensywnie wsłuchuję się w ich dylematy próbując rozszyfrować czy noszą znamiona moich rozterek sprzed kilku lat. Dzisiaj wiem, że gdybym odeszła od Arka, w moim życiu nie tylko nie zdarzyłby się Wiktor, ale też ja nie miałabym dzisiaj tej siły, którą dało mi poradzenie sobie z własną „życiową dupą”, w której wydawało mi się, że byłam. W rozmowach nie próbuję dawać rad, chociaż jak terapeuta zadaję dużo pytań licząc, że pomogę im znaleźć odpowiedź, że widmo wypowiedzianych na głos strasznych konsekwencji jakiejkolwiek decyzji, którą podejmą podsunie im tę właściwą, tę której pragnie ich serce. Bo wierzę, że podświadomie wiedzą, co robić. Niektóre odejdą na pewno i jeżeli jeszcze tego nie zrobiły, to dlatego, że strach przed niepewną przyszłością i bolesna świadomość tego, że ratując siebie skrzywdzą (choćby tylko chwilowo i powierzchownie) kogoś kogo kochały, a może nawet wciąż kochają, powstrzymuje je przed zrobieniem kroku, przed straszną rozmową, która przyniesie łzy, przekleństwa i problemy z podziałem zgromadzonych mebli i samochodów. Ale ta chwila przyjdzie. Niektóre nie odejdą ze względu na dobro dzieci, które wprawdzie nie zobaczą już jak rodzice przytulają się do siebie podczas spaceru, ale też nie będą mieć dwóch identycznie umeblowanych pokoi w dwóch zupełnie innych domach. Niektóre nie odejdą, bo tak naprawdę tego nie chcą, tylko tak im się wydaje.
„Boję się bardzo. I to właśnie nie zmiany, raczej tego, że czegoś nie zmienię. I nie chodzi mi tu o zmianę Ciebie na kogoś innego. Nie ma innej osoby, do której chciałabym odejść, z którą chciałabym spędzić życie. X pojawił się jakbym go sobie zamówiła, żeby był tą iskrą, inspiracją, ekscytacją. Tym wszystkim, czego mi brakuje między nami. Ale nie był tym wszystkim najważniejszym czym Ty jesteś”
Ja „chciałam chcieć” odejść, bo fakt, że jestem z Arkiem tak długo, przerażał mnie i chciałam się przekonać czy bez niego też jestem sobą, czy może kimś innym? Chciałam odejść na siłę, bo nie chciało mi się wierzyć, że trafiłam za pierwszym razem. Odsunęłam się od niego, wplątałam się w inną relację, w której było jednocześnie pięknie, czarno, ekscytująco i beznadziejnie. Zakończyłam to, zaleczyłam najgorsze obrażenia i wróciłam. Wolna i pewna, że mogę mieć autonomię w związku, w którym jestem już dłużej niż nie jestem… Nie wiem jak ułożą się losy tych cudownie pragnących szczęścia i prawdy kobiet (i jednego bardzo drogiego mi mężczyzny), ale chcę wierzyć, że będą słuchać siebie, trafnie rozpoznawać swoje lęki i nazywać swoje pragnienia, poszukiwać, ryzykować, sięgać po to, co im najdroższe. Nie na siłę, bez pośpiechu. Chcę wierzyć, że żyjąc szczerze i odważnie uda im się zachować autentyczność w relacjach nawet z tymi, których ostatecznie zostawią. Bo przecież nigdy nie wiadomo kto gdzie z kim na końcu, prawda?
czwartek, 13 grudnia 2012
Pozdrowienia
Jestem, żyję i mam się dobrze. Zakopana w śniegu albo pod kołdrą, zabiegana dość, ale i mocno się relaksująca :) Za mną długie rodzinne chorowanie, przede mną same wspaniałości. Jestem szczęśliwa i wyczekująca Świąt. Pozdrawiam gości przypadkowych i tych, co tu zerkali myśląc, że może coś napisałam. Napiszę. Ucałowania od solnego bałwanka i jego twórcy artysty!
środa, 7 listopada 2012
Wczoraj a jakby dziś
Nie mam ostatnio wiele wolnego czasu żeby pisać i sił też, ale żeby nie zniknąć zupełnie, wklejam wpis sprzed półtora roku, z mojego poprzedniego bloga - dobrze oddaje moje odczucia kilku ostatnich dni. Wiktor stał się dość irytującym dwuipółlatkiem, rozkopuje się w naszym łożu małżeńskim, stawia żądania nie do spełnienia i wybiera najbardziej wkurzające bajki. I chociaż dziś poczułam, że wszystko szczęśliwie zmierza ku lepszemu, to bywa trudno :)
Luty 2011 (www.kissgotmethis.blogspot.com)
Kobietą być trudno. Bo zmienne nastroje, bo niewytłumaczalne obawy i niepokoje. Bo zaprogramowane na wyjątkową łączność z otoczeniem, niepotrzebnie szargamy sobie nerwy przejmując się tym czym nie trzeba. No bo czy nie ma racji nasz mężczyzna zarzucając nam, że niepotrzebnie czepiamy się go, że robi coś, co nas wkurza chociaż nam przecież to w niczym przeszkadzać nie powinno, a jemu daje radość, chociaż tego zrozumieć nie możemy? On robi coś, co ja uważam za odmóżdżające marnowanie czasu i się we mnie podnosi poziom agresywnie nacechowanej adrenaliny. Walczę z własnymi myślami „Boże, co on robi? Dlaczego nie poczyta książki albo nie pobawi się z Wiktorem? I jeszcze zaczął przysypiać, zero w nim energii, mógłby mi pomóc w kuchni, zapytać czy nie potrzebuję czegoś przecież!!!!” Im bardziej staram się powstrzymać od komentarzy tym bardziej ewidentne jest, że jestem zła. Nie mówię wprost, że mi przeszkadza jak tak sobie leży i nie robi nic, ale nabuzowana kręcę się po kuchni i tłukę talerzami w zmywarce, z opóźnieniem reagując na jego pytanie: „Czy coś się stało?”. Nie, nic – odpowiadam naburmuszona. No to on uznaje, że nic i siedzi dalej. A we mnie się gotuje, wrze, eksplodują mi pęcherzyki, żyłki i naczynka. No bo jak to nic, jak coś. I przecież dałam znać kącikiem ust, że jestem zła i smutna. I on na to nie zareagował??? Mężczyzną być trudno też.
ERRATA 2012: Jest jedna błoga różnica - zmiany w zachowaniu naszego synka sprawiają, że jesteśmy z Arkiem raczej zjednoczeni niż na siebie źli. Czujemy solidarność bycia w jednej drużynie i kiedy nasz ancymon ogląda słodko bajkę, przytulamy się do siebie w ciemnej sypialni i świeżo w pamięci mając jego wybuchy i histerie fantazjujemy na temat tego co byśmy mu zrobili gdyby to nie było karalne i nieodwracalne ;) A kiedy zasypia, podglądamy go z miłością tak wielką, że aż trudno uwierzyć, że serce tak umie.
Luty 2011 (www.kissgotmethis.blogspot.com)
Kobietą być trudno. Bo zmienne nastroje, bo niewytłumaczalne obawy i niepokoje. Bo zaprogramowane na wyjątkową łączność z otoczeniem, niepotrzebnie szargamy sobie nerwy przejmując się tym czym nie trzeba. No bo czy nie ma racji nasz mężczyzna zarzucając nam, że niepotrzebnie czepiamy się go, że robi coś, co nas wkurza chociaż nam przecież to w niczym przeszkadzać nie powinno, a jemu daje radość, chociaż tego zrozumieć nie możemy? On robi coś, co ja uważam za odmóżdżające marnowanie czasu i się we mnie podnosi poziom agresywnie nacechowanej adrenaliny. Walczę z własnymi myślami „Boże, co on robi? Dlaczego nie poczyta książki albo nie pobawi się z Wiktorem? I jeszcze zaczął przysypiać, zero w nim energii, mógłby mi pomóc w kuchni, zapytać czy nie potrzebuję czegoś przecież!!!!” Im bardziej staram się powstrzymać od komentarzy tym bardziej ewidentne jest, że jestem zła. Nie mówię wprost, że mi przeszkadza jak tak sobie leży i nie robi nic, ale nabuzowana kręcę się po kuchni i tłukę talerzami w zmywarce, z opóźnieniem reagując na jego pytanie: „Czy coś się stało?”. Nie, nic – odpowiadam naburmuszona. No to on uznaje, że nic i siedzi dalej. A we mnie się gotuje, wrze, eksplodują mi pęcherzyki, żyłki i naczynka. No bo jak to nic, jak coś. I przecież dałam znać kącikiem ust, że jestem zła i smutna. I on na to nie zareagował??? Mężczyzną być trudno też.
Fot. Arek Suszek (02/2011) |
Ale najtrudniej być mamą i tatą. Nawet gdy dziecko cudowne, zdrowe, inteligentne i niezwykle mobilnie rozwinięte. Wiktor jest teraz wszędzie, jego zręczne paluszki wyciągają wszystko z szafek, szuflad i pudełek. A ponieważ nie nauczył się jeszcze odkładać nic na miejsce, w naszym mieszkaniu panuje wieczny „nieporządek”. Wiktor gryzie, drapie i okłada nas coraz silniejszymi dłońmi. I chociaż powtarzamy delikatnie „Nie gryź mamy”, „Nie bij taty”, to nie udaje nam się nad tym zapanować. Ledwo odrośnięte po trudnych miesiącach poporodowych włosy ściska jak trofeum.
Będą mu też chyba wychodzić górne jedynki i jest trochę bardziej rozdrażniony niż zwykle i gorzej sypia. Nie ma mowy żeby zasnął przed 21.30, a i tak potem domaga się cogodzinnych wizyt zapewniających o naszej trosce i miłości. Jesteśmy zmęczeni, podenerwowani, pogryzieni i wypaprani kaszką.
Będą mu też chyba wychodzić górne jedynki i jest trochę bardziej rozdrażniony niż zwykle i gorzej sypia. Nie ma mowy żeby zasnął przed 21.30, a i tak potem domaga się cogodzinnych wizyt zapewniających o naszej trosce i miłości. Jesteśmy zmęczeni, podenerwowani, pogryzieni i wypaprani kaszką.
ERRATA 2012: Jest jedna błoga różnica - zmiany w zachowaniu naszego synka sprawiają, że jesteśmy z Arkiem raczej zjednoczeni niż na siebie źli. Czujemy solidarność bycia w jednej drużynie i kiedy nasz ancymon ogląda słodko bajkę, przytulamy się do siebie w ciemnej sypialni i świeżo w pamięci mając jego wybuchy i histerie fantazjujemy na temat tego co byśmy mu zrobili gdyby to nie było karalne i nieodwracalne ;) A kiedy zasypia, podglądamy go z miłością tak wielką, że aż trudno uwierzyć, że serce tak umie.
Fot. Arek Suszek (02/2011) |
Subskrybuj:
Posty (Atom)